Dec 30, 2016 - Jaki prezent dla kota na gwiazdkę? Świąteczny poradnik zakupowy z propozycjami prezentów dla kota na gwiazdkę. Rabaty na świąteczny prezent dla kota.
Rzecznik prasowy kampanii prezydenckiej Bronisława Komorowskiego, posłanka, szefowa warszawskiej PO, żona reżysera Jana Kidawy-Błońskiego. Niektórzy uważają, że do polityki się nie nadaje – za grzeczna, za dobrze wychowana, za spokojna. Jej zdaniem polityk powinien wkładać białe rękawiczki. „Taka jestem, po prostu – powtarza – ale odwagi mi nie brakuje”. Dała temu wyraz, opracowując ustawę o in vitro, jedną z najbardziej kontrowersyjnych w ostatnich latach. Ale do polityki weszła, by chronić polską kulturę. W jej gabinecie wiszą plakaty z filmów jej męża. Przede wszystkim najbardziej znanego – „Skazany na bluesa”, którego była producentką i do którego szybkiej realizacji męża przekonała. Właśnie kończy spotkanie, jedno z wielu w tym dniu. Widać po niej zmęczenie. Odpocznie w domu, który jest azylem dla całej rodziny. To dom daje jej poczucie bezpieczeństwa, lecz mówi, że nie umiałaby zajmować się głównie pięknym ogrodem, kompletowaniem mebli i wydawaniem latem przyjęć dla przyjaciół. Chyba żadnemu dziennikarzowi nie udało się dotąd odkryć jej prawdziwej duszy. Ja spróbowałam. – Po co Pani ta cała polityka? Małgorzata Kidawa-Błońska: Po co? Bo czasami mam poczucie, że mogę zmienić coś na lepsze. Pokazać ludziom, że można współpracować dla ważnego celu, przekonać ich, że warto. – Strasznie patetycznie. Siłaczka, praca u podstaw? A może też jakiś prywatny interes? Dobrze być w partii rządzącej? Małgorzata Kidawa-Błońska: Gdybym myślała o własnym interesie, najlepiej dla mnie byłoby to wszystko rzucić i wrócić do domu. Może trochę z tej siłaczki Żeromskiego jest we mnie? – A może było tak – usiadła Pani wieczorem w ogrodzie i pomyślała: Chcę zaistnieć. Nie będę żyć w cieniu męża reżysera. Zostanę politykiem! Małgorzata Kidawa-Błońska: Zaistnieć? Chyba pani nie zdaje sobie sprawy, czym jest to „zaistnienie”. Przecież od razu traci się wolność i to mi się w polityce najmniej podoba. Ale jak się powiedziało „a”, to trzeba to ciągnąć. Mój tata mówi: „Sama chciałaś, to nie narzekaj”. Tylko że ja nie chciałam być politykiem. Działałam w samorządzie. Potem jednak stwierdziłam, że muszę się sprawdzić. Takie wyzwanie, test. Przeszłam go, ale potem długo jeszcze nie byłam politykiem. Politykiem jest się wtedy, gdy ma się już autorytet, gdy można cokolwiek zmieniać, gdy ma się na coś wpływ. – Zazwyczaj człowiek chce coś zmieniać, gdy jest wściekły. Małgorzata Kidawa-Błońska: Może nie wściekłość, tylko takie wkurzenie, bezsilność, że nie można pokonać najprostszej sprawy. – Pani oponenci twierdzą, że Pani się do polityki nie nadaje. Jest Pani za grzeczna, zbyt kulturalna. Małgorzata Kidawa-Błońska: Nie tylko oponenci. Wszyscy mi to mówią. Kiedyś może się okazać, że nie mieli racji. Bo polityk nie musi być krzykaczem. A ja lubię ludzi, lubię ich słuchać. Nie muszę na nikogo wrzeszczeć, by przekonać go do swoich racji. – Wszystkich Pani lubi? Małgorzata Kidawa-Błońska: Naprawdę wszystkich. – Jarosława Kaczyńskiego też? Małgorzata Kidawa-Błońska: Ja w każdym staram się znaleźć coś dobrego i usprawiedliwić jego złe zachowanie, choć nie chcę z takimi osobami za wiele przebywać. Nigdy jednak nie unikam rozmów, nawet z opozycją. Słuchając ludzi, dowiadujemy się, że mają coś ciekawego do powiedzenia. Każdy. – Wsadziła Pani dwa lata temu kij w mrowisko, zajmując się ustawą o in vitro, żeby wysłuchać inwektyw pod swoim adresem? Małgorzata Kidawa-Błońska: Nie, żeby coś poprawić. Nie można nikomu odbierać nadziei i prawa do posiadania dzieci. Musimy uczciwie powiedzieć, że na świecie żyje ponad cztery miliony ludzi z probówki i naprawdę są to świetne dzieciaki, które tworzą wspaniałe rodziny – niektórzy przecież mają już po dwadzieścia parę lat. Te dzieci są darem miłości. Mówię tu nie o fizjologii i nawet nie o psychologii, tylko o uczuciach. – Bo miłość to...? Małgorzata Kidawa-Błońska: Najpiękniejsze uczucie pod każdym względem. A ja wychowywałam się w domu pełnym miłości i w poszanowaniu dla nauki. Mój ojciec naukowiec wpajał mi, że nauka powinna odkrywać to, co dobre, i powinna być uczciwa. Miałam szacunek dla tego, co odkryła. Dlatego gdy Jarek Gowin pokazał swój projekt i rozpoczęły się dyskusje o in vitro, nie zgodziłam się z nim. I od tego się zaczęło. A nie dlatego, że sama miałam jakieś problemy z zajściem w ciążę. – Jak szeptano w kuluarach? Małgorzata Kidawa-Błońska: Nie wiem, co opowiadano. Może żałuję tylko, że nie mam więcej dzieci. Naprawdę nie myślałam o sobie, bo wtedy najchętniej by się nic nie robiło. Gdy się jednak czegoś podjęło, to nie można stchórzyć. – Myślę, że odzywają się w Pani geny społecznikowskie. Prawnuczka prezydenta II RP i premiera reformatora nie mogłaby być tylko damą z towarzystwa, wydawać przyjęć na trawie w ogrodzie domu w Gołąbkach i pielęgnować kwiatów? Małgorzata Kidawa-Błońska: Nie geny, ale prawdopodobnie wychowanie. Miałam to szczęście, że wychowałam się w rodzinie wielopokoleniowej i od każdego pokolenia coś czerpałam. Nas zawsze było w domu dużo i musieliśmy żyć tak, by było dobrze być razem. Szanowaliśmy siebie nawzajem, schodziliśmy sobie czasem z drogi, żeby nie naruszać niczyjej prywatności. Ale jako rodzina stanowiliśmy całość, gotowi walczyć o ideały. – Kiedy spytałam o geny, miałam na myśli to, że ponosi się też odpowiedzialność za historię i jej kontynuację. Być może nie weszłaby Pani do polityki, gdyby nie było pradziadka Stanisława Wojciechowskiego – prezydenta? Małgorzata Kidawa-Błońska: No tak, był prezydentem – i to wiedziałam od dziecka. Ale dla mnie znacznie ważniejsze były opowieści o jego skromności, o tym, jak pomagał w domu, że palił w piecu, że nie lubił kożucha na mleku, czego wymagał, na co zezwalał. Z kolei drugi pradziadek Władysław Grabski świetnie grał na fortepianie, bardzo lubił romantyczną muzykę. I takim go widzę w wyobraźni: jak uderza w klawisze, a nie jak myśli, by uratować złotówkę. Zawsze chciałam nauczyć się grać, ale nie gram. Pradziadków to ja nie pamiętam – zmarli, zanim się urodziłam. Ale przypominam sobie prababcię Wojciechowską – umarła, jak miałam trzy lata. Zawsze siadała w ogrodzie, w takim ogromnym kapeluszu. – Panią jednak wychowywali dziadkowie? Małgorzata Kidawa-Błońska: Poświęcali mi dużo czasu, zwłaszcza babcia. Dziadek dużo pisał w pracowni. Można było do niego wchodzić tylko w określonych godzinach. I to była nagroda za to, że byliśmy grzeczni. Nagrodą też było przykrywanie mu nóg pledem. A już największa nagroda to wybranie mu fajki do palenia przy popołudniowej herbacie. Babcia natomiast malowała obrazy. Siedziałam u niej w pracowni, obserwując ruchy jej pędzla. Przeglądałam wtedy albumy, uczyłam się malarstwa, sztuki. – Pani nigdy nie malowała? Małgorzata Kidawa-Błońska: Nie, chociaż babcia uważała, że mam do tego zdolności. Przemalowałam kiedyś jej obraz, już prawie skończony. Miałam wówczas osiem lat. Na szczęście udało się go uratować. Ale burę dostałam straszną. – Uchodziła Pani za grzeczną dziewczynkę, a tu taki eksces. Małgorzata Kidawa-Błońska: Starałam się być grzeczna, lecz byłam chyba normalna. Kiedyś do babci przyjechała jej przyjaciółka ze Szwajcarii, z wnuczką. Miałam kolana całe w gencjanie, ręce brudne od owoców morwy. A ta dziewczynka w pięknej białej sukience, w lakierkach, kapelusiku. Patrzyłam na nią z zazdrością. Po wielu latach spotkałyśmy się. I ona mówi: „Wiesz, jak ja ci zazdrościłam, że możesz chodzić po drzewach?”. Każda z nas marzyła o czymś innym. Moje dzieciństwo było jednak bardzo szczęśliwe. Ten dom z okiennicami, który dawał mi absolutne poczucie bezpieczeństwa. To mi zostało do dziś – w naszym domu czuję się całkowicie bezpieczna, choć okiennic już nie ma. – To babcia Zofia wywarła największy wpływ na Panią? Uczyła Panią samodzielności? Małgorzata Kidawa-Błońska: Powtarzała, że kobieta musi być samodzielna, że nie wolno się poddawać, że musi być przygotowana na to, by pójść po swojego męża na Syberię i go stamtąd przyprowadzić. Jej matka przecież wielokrotnie wyciągała swojego męża z więzienia. Tamto pokolenie kobiet uczyło nas, że mamy być silne. – A kiedy trzeba, iść za kimś w ogień? Poszłaby Pani w ogień dla Donalda Tuska? Małgorzata Kidawa-Błońska: Poszłabym za własnym dzieckiem. Za rodziną – to taki pierwszy odruch. Za kimś obcym tylko wtedy, gdybym mogła go uratować. – To i tak wymaga odwagi. Dumna jest Pani z siły swojego charakteru? Małgorzata Kidawa-Błońska: Dumna jestem z tego, że udało nam się z mężem zrobić taki film, o jakim marzyliśmy – „Skazanego na bluesa”, o Ryśku Riedlu. Urodził się w tym samym domu co mój mąż. Poza tym jestem bardzo dumna ze swojej rodziny, z przyjaźni, jaka nas łączy, i że jest nam ze sobą dobrze. Syn, gdy miał 19 lat, powiedział: „Mama, wyprowadzam się”. Nie oponowałam. Rozumiałam, że taką ma potrzebę, że chce być samodzielny. Ja do siebie miałam największe pretensje właśnie o tę samodzielność – zabrakło jej w moim życiu. Prosto spod skrzydeł rodziców trafiłam pod skrzydła męża. Nie pomieszkałam ani chwili gdzieś sama. Nie chciałam więc Jaśkowi przeszkadzać – niech się uczy niezależności, odpowiedzialności za siebie, tego, że bałagan trzeba samemu posprzątać. Ale kilka miesięcy temu wrócił: „Chcę znowu z wami mieszkać”. Ma 22 lata, wygodniej mu jeszcze z rodzicami. I to też jakaś satysfakcja, że dobrze mu z nami. A mnie cieszy, że jest tu, w tym domu dla kilku pokoleń, gdy pracuje u siebie, montuje film, przygotowuje się do dorosłego życia. – A Pani wie, gdzie jest i co robi? Naprawdę nie wywierała Pani na syna żadnego nacisku? Często matki cierpią na syndrom opuszczonego gniazda, trudno im sobie z tym poradzić. Małgorzata Kidawa-Błońska: Nie, nie wywierałam, bo nie ma nic gorszego niż presja: masz być taki, a nie inny, masz robić to i to. Wielokrotnie miałam żal do mojego taty, że gdy przychodziłam do niego po radę, jak mam postąpić, odpowiadał: „Zrób, co uważasz”. Bardzo się wtedy wściekałam. Ale dziś wiem, że miał rację. Decyzje trzeba podejmować samemu, bo samemu bierze się za nie odpowiedzialność. Gdyby ktoś mi pomagał, winę mogłabym potem zrzucić na niego. Rozgrzeszanie siebie do niczego nie prowadzi. – 28 lat temu też sama Pani podjęła decyzję? Małgorzata Kidawa-Błońska: Pyta pani o moje małżeństwo? No tak, to już 28 lat. Kawał życia. I taki dobry. Spotkaliśmy się przez przypadek. A może tak właśnie musiało być? Moje urodziny, goście. Kolega przyprowadził znajomego. Długie włosy, broda, wąsy. Ja właściwie nigdy męża bez brody nie widziałam (śmiech). Był niezwykle opanowany, patrzył na ludzi z dystansem. Właśnie kończył szkołę filmową, przygotowywał swój film dyplomowy. A ja kończyłam socjologię, którą sobie wybrałam po długim namyśle. Zaczęliśmy rozmawiać. Jego pasje pochłaniały i mnie. Czytaliśmy to samo, lubiliśmy podobną muzykę. Blues do dziś nas uspokaja. Najpierw się zaprzyjaźniliśmy, a potem do tej przyjaźni doszły uczucia. – To takie proste? Małgorzata Kidawa-Błońska: Nic nie jest proste. Ojcu Janek się spodobał od razu. Mama się martwiła, że wyjdę za kogoś bez konkretnego zawodu. Ale wszystko dało się pokonać. A nam z roku na rok jest coraz lepiej. Wiele razy słyszałam, jak ktoś mówił: „No, potem to już może być tylko gorzej”. A ja: „Nie, lepiej tylko”. Nie zamieniłabym tych lat na żadne wcześniejsze. Jest między nami coś głębokiego, mądrego, coraz lepiej się znamy, lepiej rozumiemy. Poza tym bardzo dobrze nam się razem milczy. Taka cisza, siedząc obok siebie, to wspaniała sprawa. Można tak sobie być, czekając z radością, co będzie dalej. Mąż to mój najlepszy przyjaciel na całe życie. – Ale nigdy nie zaznała Pani przyjemności budowania własnego gniazda? Bo wszystko było gotowe? Małgorzata Kidawa-Błońska: Ależ ja bardzo długo budowałam własne gniazdo. Krok po kroku. Kiedy rodzice przeprowadzili się do nowego domu w ogrodzie, my zaczęliśmy ulepszać ten stary, po dziadkach. Na naszym domu odciśnięte są ślady wielu osób. W gruncie rzeczy jednak prowadzimy nudne, uporządkowane życie. – I pewnie dlatego zaczęła Pani działać w soroptymistkach – organizacji charytatywnej, potem została radną i tak dalej? Małgorzata Kidawa-Błońska: Z nudy? Nie, nie. Tylko chęci ulepszania, ale to już pani mówiłam. No i wyciągnęłam dla siebie naukę. Jestem bardziej pewna siebie – kiedyś byłam strasznie nieśmiała. Mam większy spokój wewnętrzny, większą tolerancję dla ludzi. Łatwiej podejmuję decyzje. I nie czuję już ciężaru zbawiania świata. Kiedyś myślałam, że jak coś się zawali, to przeze mnie. Teraz wiem, że przez innych także. Same korzyści. – Mąż poparł Pani pomysł zostania posłanką? Małgorzata Kidawa-Błońska: Zobaczył, że to wyzwanie. Startowałam z dalekiego 11. miejsca. Gdy się udało, wydaje mi się, że był ze mnie dumny. – Pomaga Pani? Nakręcił klip podczas kampanii Donalda Tuska. Małgorzata Kidawa-Błońska: Zrobił to nie dla mnie. Z Donaldem Tuskiem zna się dłużej niż ja. Ale polityka nie jest obszarem jego zainteresowań. – Tylko sztuka? Niedawno dostał nagrodę na festiwalu filmowym w Gdyni za wspaniały film „Różyczka”. Ale złośliwi powiedzieli, że łatwiej mu, bo ma żonę blisko władzy. Małgorzata Kidawa-Błońska: Ani mnie to nie dziwi, ani nie denerwuje. Widać muszą gadać, bo łatwiej wtedy przełknąć czyjś sukces. Tym bardziej że „Różyczka” jest doskonale przyjmowana na świecie, dostała nagrodę na festiwalu w Moskwie, Goa i wielu innych festiwalach. Ja widzę, jak mój mąż bardzo ciężko pracuje, jak siedzi przy biurku, pisze scenariusze, realizuje filmy. Mam świadomość, że zawsze mam gdzie wrócić. Przecież kiedy pradziadek Grabski chciał robić reformę, to nie dlatego, że pragnął być premierem czy ministrem skarbu. Ale tylko tak mógł osiągnąć swój cel. Potem wrócił na uczelnię, wykładał w szkole. Trzeba mieć miejsce powrotu – rodzinę, pracę, pasję. Wtedy można się zajmować polityką. Bo sama tylko polityka odrywa nas od życia, czegoś brakuje, traci się dystans do rzeczywistości. Ja zawsze mogę wrócić do filmu, mogę wymyślić dla siebie jeszcze coś innego. – Ile razy w miesiącu jadacie wspólnie kolacje? Małgorzata Kidawa-Błońska: Codziennie. Nawet jeżeli wracam o 22, moi chłopcy na mnie czekają i jemy razem. To nasz święty czas. Kiedyś mój ojciec powiedział: „Bo ty jesteś takim smutasem”. Może za rzadko się uśmiechałam? Teraz uśmiecham się o wiele częściej. Gdy planuję z mężem podróże – to jedno z naszych marzeń. I przyszłość z wnukami. Przecież nasz syn za jakiś czas założy rodzinę. Może nawet i prawnuków doczekam? Rozmawiała Krystyna Pytlakowska Zdjęcia: Olga Majrowska Stylizacja: Wojtek Warzecha Asystent stylisty: Maciej Budek Makijaż: Paweł Bik Fryzury: Adam Szaro Produkcja: Anna WierzbickaKnow Thy Complexities! Hi there! This webpage covers the space and time Big-O complexities of common algorithms used in Computer Science. When preparing for technical interviews in the past, I found myself spending hours crawling the internet putting together the best, average, and worst case complexities for search and sorting algorithms so that I wouldn't be stumped when asked about them.
Pewien facet dowiedział się , że żona zdradza go z niejakim panem Ryśkiem. Postanowił mu nastukać, co oczywiste. W dzień zaplanowanej randki udał, że wychodzi do pracy, w rzeczywistości zaś skrył się w szafie i czeka na pana Ryśka. Po jego rzekomym wyjściu do pracy, żona udała się do łazienki, po czym wyszła wystrojona w peniuary, szlafroczki, szpileczki, uperfumowana jak nigdy. Dzwonek do drzwi i rzeczywiście wchodzi adonis, z uśmiechem Żebrowskiego, pięknymi włosami, charyzma od niego aż bucha, ubrany wzorcowo, pachnący, cudny, elegancki. "Rysiek" – myśli z uznaniem zaczyna się rozbierać, odsłania idealne ciałko, muskularne, doskonałe. Mężczyzna w każdym calu. "No, no! Niezły ten Rysiek!" – z zachwytem niemal myśli sobie mąż. Potem zaczyna rozbierać się żona: opadający szlafroczek odsłania grubawe, krzywe nogi, cellulitis tu i ówdzie, rubensowski brzuszek, obwisły biust….. Mąż w szafie łapie się za głowę: "O kurwa! Jaki wstyd przed Ryśkiem…!!!" Zobacz wpisy
Przewiduje się, że w Polsce ok. 30-40% Polaków zarabia na czarno. Osoby wchodzące w rynek pracy. Osoby niepełnosprawne. Osoby długotrwale bezrobotne. Byli więźniowie. Osoby po 50. roku życia. Rynek pracy. jest także mechanizmem gospodarczym, który reguluje wielkość podaży pracy (ilość pracy, którą oferują pracownicy) i popytPow. pszczyński LKS Studzienice zaprasza na XXIX Puchar Lata Nowe Info - 29 lipca 2022 0 W sobotę 30 lipca cztery drużyny walczyć będą w zawodach piłkarskich Pucharu Lata. Na turniej zaprasza LKS Studzienice. W XXIX turnieju piłkarskim o Puchar Lata... Zasłyszany kawał " Kilka dni przed ślubem narzeczony przychodzi do księdza, wręcza mu 200 złotych i mówi: - Proszę księdza, mam prośbę. Proszę podczas Proszę podczas dyktowania mi przysięgi małżeńskiej opuścić słowa: Ślubuję ci wierność, miłość i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Marszałek Sejmu VII kadencji, Małgorzata Kidawa-Błońska - w jej rodzinie polityka to tradycja. Jest prawnuczką prezydenta Polski Stanisława Wojciechowskiego i premiera Władysława Grabskiego, a także wnuczka pisarza i publicysty Władysława Jana Grabskiego. Co wiemy o jej życiu prywatnym? Małgorzata i Jan Kidawa-Błońscy od ponad 40 lat są szczęśliwym małżeństwem. Wspólnie doczekali się syna - Jana. W 2013 roku udzielili VIVIE! wspólnego wywiadu. Co zdradzili? W rozmowie z Elżbietą Pawełek w 2013 roku Małgorzata i Jan Kidawa-Błońscy opowiedzieli historię swojej miłości, zdradzili, jak spędzają wspólnie czas. Co jest dla nich najważniejsze? Czego się obawiają? Czy ich syn wybrał politykę, a może zajął się reżyserią? Zapraszamy do lektury archiwalnego wywiadu VIVY! Panie Janie, jak żona wyrosła na gwiazdę w polityce, był Pan zdenerwowany czy przyjął to spokojnie? Jan: Zdenerwowany? Dumny, że Małgosi udało się wejść do polityki. Myślę, że ma do tego predyspozycje. Już wcześniej pracowała w samorządzie, dopiero stąd poszła do parlamentu. Niepokoiło mnie tylko, kto zajmie się produkcją moich filmów, bo była producentem, który nagle mi zniknął. A tu role się odwróciły: żona dziś błyszczy, a Pan nieco w jej cieniu. Cierpi męska duma? Jan: Widzi pani, nie odczuwam, że jestem w cieniu. Jako człowiek skromny nie lubię pchać się przed kamery. Ale cieszę się, że Małgosia stanęła po drugiej stronie. Znakomicie się uzupełniamy. Nigdy jednak nie obsadzał jej Pan w swoich filmach. A piszą w Internecie, że to wypisz wymaluj Sophia Loren! Jan: Kiedy reżyser powierza swojej żonie rolę, to fatalny układ. I na ogół dla obu stron to źle się kończy. Małgorzata: Ale ja też nigdy nie chciałam być aktorką filmową. Pasjonowała mnie praca w teatrze. Chodziłam do szkoły teatralnej jako wolny słuchacz, choć nie studiowałam aktorstwa, tylko socjologię. Jan: No właśnie, jak mogłem ci proponować grę w filmach, skoro nie masz nawet odpowiednich kwalifikacji (śmiech). Syn poszedł w ślady ojca? Jan junior: Nie od razu. Najpierw poszedłem na prawo, które mi się nie spodobało. Potem była próba dziennikarska – też mi się nie spodobała, a później pojawiła się możliwość robienia montażu. Studio montażowe zawsze mi się dobrze kojarzyło. Kiedy byłem mały, ojciec zabierał mnie ze sobą do pracy. A w montażowni zawsze mieliśmy dobrą pizzę, coca-colę, wygodną kanapę i telewizor. Jak się dziś z ojcem pracuje? Jan junior: Interesująco. Nie boimy się rozmawiać na każdy temat. Jan: Proporcje muszą być jednak zachowane. W filmie to reżyser decyduje o tym, co ma być. Jasiek czasem chciałby to odwrócić, na co mu nie pozwalam. A w domu kto rządzi, Pani Małgorzata? Jan: Nie, u nas jest demokracja. Jan junior: Anarchia chyba! Jan: Są pewne obszary, jak kuchnia, gdzie zarządza Małgorzata. Małgorzata: Dom jest miejscem, gdzie każdy ma poczucie bezpieczeństwa. Tu nie musimy ani niczego udawać, ani niczego robić na siłę. Wszędzie trzeba podporządkować się pewnym rygorom, w domu zaś panuje swoboda. A przy tym się szanujemy, nie psujemy sobie nastrojów. Przyjaciele mają pretensję do Rzeczpospolitej, że zawładnęła Małgorzatą Kidawą-Błońską, bo skończyły się wydawane przez nią pyszne obiady. Jak Pani mężczyźni radzą sobie w domu, kiedy większość czasu spędza Pani w sejmie? Jan junior: Jak nie dajemy rady, to dzwonimy. Małgorzata: Nauczyli się świetnie gotować. Nawet mój tata, który mieszka po sąsiedzku, opanował sztukę kulinarną. Podszedł do tego naukowo, bo to umysł ścisły, studiował w Internecie przepisy, aż osiągnął mistrzostwo. Dlatego namawiam ich, żeby napisali razem książkę o kuchni porzuconych facetów. Każdy ma kilka świetnych przepisów. Jan: Trzeba podkreślić, że Małgosia, idąc do dużej polityki, zadbała o to, aby dom sprawnie funkcjonował. Pracujecie Panowie w domu? Jan junior: Montażownia jest w domu, w piwnicy. Jan: Wyposażyliśmy ją własnymi siłami. Jest nowoczesna, wielka, wygodna, więc ją kochamy. Drugiej takiej nigdzie w Warszawie nie widzieliśmy, najbliższa znajduje się w Los Angeles, ale to kawał drogi. A my schodzimy do niej dwa piętra niżej, zawsze zakładając obuwie, bo jednak w kapciach nie wypada chodzić do pracy. Kiedy montujecie filmy, kątem oka śledzicie, co tam w parlamencie? Jan: Raczej robimy résumé, słuchamy wieczornych wiadomości i wiemy, co tam było u Małgosi w pracy. Często występujemy jako głos opinii publicznej. Być może jesteśmy pierwszymi, bardzo krytycznymi recenzentami projektów ustaw. Pani Małgorzata, jak przystało na prawnuczkę premiera Grabskiego i prezydenta Wojciechowskiego, weszła do polityki gładko. Nie ma rozczarowania? Małgorzata: Nie. Ale wydawało mi się, że jak już znajdę się w parlamencie, będę mogła pewne rzeczy zrobić. A potem przychodzi się tam i rozumie, dlaczego są nie najlepsze ustawy, że bardzo trudno przekonać innych do swojej racji. Człowiek uczy się pokory. Łatwo recenzuje się pracę parlamentu, kiedy jest się z boku. Dopiero będąc w środku, widzi się, jakie to trudne. Czasem, jak uda się powstrzymać ludzką głupotę, to już jest wielki sukces. Staram się walczyć przynajmniej na małych odcinkach. Mając tak znakomitych przodków, nie można przynieść wstydu rodzinie? Małgorzata: Oczywiście. Miałam wspaniałych pradziadków, ale i wyjątkowych dziadków. Dziadek pisał książki, babcia zaś malowała obrazy. Mój ojciec, dziś już emerytowany profesor Politechniki Warszawskiej, wieloletni prezes Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, również narzucał wysokie standardy. Panna z takimi korzeniami i chłopak z familoków, jak ktoś powiedziałby o Pani mężu. Klasyczny mezalians? Małgorzata: Mezalians jest wtedy, kiedy ludzie różnią się kulturowo, wyznają inne wartości i do siebie nie pasują. Jaś wychował się na Śląsku, ale miał także bardzo silne korzenie krakowskie. Jego mama była wyjątkową osobą, wspaniale grającą na pianinie, znającą literaturę. Nie mieliśmy poczucia, że zderzyły się różne światy. Jak się poznaliście? Jan: W domu Małgosi. Byłem wtedy już po szkole filmowej i kosztowałem życia. Codziennie jeździłem gdzieś na bankiety. A ona miała akurat urodziny i rozeszło się, że pod Warszawą jest fajna imprezka urodzinowa. Trafiłem tam jako… prezent urodzinowy. Przyjęty dobrze? Małgorzata: Bardzo dobrze. Okazuje się, że czasem nie trzeba wychodzić z domu, żeby spotkać osobę, z którą spędzi się całe życie. Myśmy się chyba najpierw zaprzyjaźnili, prawda? I to było najfajniejsze. Jan: Kiedy braliśmy ślub, jeszcze trwał stan wojenny. Nie można było kupić ubrania. Wystąpiłem więc w butach znalezionych gdzieś w kościelnych darach, o dwa numery za małych. Pięta mi z nich wychodziła, nie mogłem wytrzymać. Małgorzata: Prosto z kościoła goście przyszli do nas na tort, bo nie wyprawialiśmy wesela. A potem pojechaliśmy w podróż poślubną na narty. Miesiąc miodowy wypadł w Zakopanem na kwaterze prywatnej. Życie z młodym reżyserem zapowiadało się barwne? Małgorzata: Nie aż tak. Z prozaicznego powodu – braku pieniędzy. Najtrudniej było, kiedy mąż robił film na debiut – „Trzy stopy nad ziemią”. Cała ekipa miała płacone, a on – jako reżyser – nie. Jan: Po zakończonych zdjęciach trafiłem do szpitala z powodu wycieńczenia wywołanego głodem. Wtedy na planach zdjęciowych nie było cateringu. Czasami udawało mi się dotrzeć tramwajem z hotelu do baru mlecznego. Ale jakoś zrobiłem ten film. Jak się okazało, całkiem dobry. Mówi się, że Jasiek z Małgosią tworzą idealny związek. Małgorzata: Wydaje mi się, że nasz związek jest normalny. Lubimy ze sobą być, mamy podobne zainteresowania. Czasem różnimy się w ocenie pewnych rzeczy. Ale nie nudzimy się ze sobą, a to jest podstawa. Jan: Czasy są takie, że związek normalny nazywa się idealnym. Ale to nasz syn, Jasiek, powinien ocenić. Jan junior: Dla mnie to oni są nienormalni, jak wszyscy rodzice. Nudno na pewno nie jest, zgadzać się ze sobą – na pewno się nie zgadzają, ale to tak płynie. Pozycja domowego outsidera jest wygodna, bo się nie obrywa? Jan junior: Obrywa się, absolutnie. Ale nie mogę wchodzić w ich sprawy. „Masz swoje życie. Rób, co chcesz!”, to słyszę od nich cały czas. Postanowiłeś więc opuścić gniazdo rodzinne? Jan junior: Na szczęście na krótko. Mama jednak zaraz przerobiła mój pokój na swój gabinet, a ja po dwóch latach wróciłem. W domu dwóch Jaśków. Jak się woła „Jasiu!”, wiadomo, o którego chodzi? Małgorzata: Oczywiście. Ale jak syn się urodził, a miał się nazywać Antoni, w ogóle nie wyglądał na Antka. Nosiłam go na rękach i przez tydzień nie miał imienia. Dopiero moja babcia powiedziała: „Ależ to wykapany Jasinek!”. I utrafiła z imieniem. Dawałeś rodzicom popalić? Jan junior: Jasne, przecież nie byłbym chłopakiem. Małgorzata: Kiedyś Jasiek powiedział mi: „Widzisz, mamo, ile mi zawdzięczasz. Dzięki mnie jesteś taka spokojna, bo nauczyłaś się panować nad nerwami”. Czy podział tak przebiegał, że tata był ten surowy, a mama łagodna? Jan junior: U nas to mama zawsze wymagała, a tata był ten dobry. Tata jest przyjacielem, który zawsze poratuje. Mama zawsze walczy. A ojciec jest dla Ciebie cool? Jan junior: Ojciec zawsze jest cool! Uważam, że kręci bardzo fajne filmy. Robiłem teraz debiut fabularny i była to fantastyczna lekcja pokory. Myślałem, że jestem młody, wszystko świetnie zrobię. A trafiłem na potężną ścianę. Jednak doświadczenie jest bardzo ważne, trzeba czasami słuchać starszych. O czym będzie „W ukryciu”, najnowszy film z Magdaleną Boczarską? Jan: Jak wszystkie moje filmy, będzie o złożonych ludzkich sprawach, w tym przypadku o związku dwóch kobiet. To film o trudnej miłości, samotności, poszukiwaniu swojego miejsca. Jan junior: Miałem przyjemność pracować z ojcem przy tym filmie. Powiem tylko: nie chciałbym być reżyserem. To są dwa, trzy lata praktycznie wyjęte z życia. No i nikt nie jest tak odpowiedzialny za obraz końcowy, jak reżyser, który albo jest winowajcą, albo triumfatorem. Nie wiem, czy mam zdrowie na coś takiego. Ktoś powiedział, że dobry montażysta to taki, który utrzyma reżysera przy życiu do końca filmu. Jan: „W ukryciu” wejdzie do polskich kin w grudniu, ale już w październiku będzie miał światową premierę na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Busan, w Korei Południowej, i weźmie udział w Warszawskim Festiwalu Filmowym. A teraz jesteśmy w połowie zdjęć do filmu dokumentalnego o Samuelu Willenbergu, ostatnim żyjącym uczestniku buntu w Treblince. Niesamowita historia człowieka, który poprzez rzeźby postanowił opowiedzieć swój tragiczny los. Świetnie wychodzą Panu filmy z bohaterem autentycznym. Pamiętamy „Skazanego na bluesa” – o Ryśku Riedlu. Jan: Ten film szczególnie mi leżał na sercu, bo jestem stryjem Ryśka. Potem zrobiłem „Różyczkę”, w której inspirowałem się biografią Jasienicy, a teraz pracujemy nad biografią słynnego śląskiego piłkarza Jana Banasia, któremu los ciągle komplikował życie. To będzie wielka opowieść o człowieku, pasji do sportu, miłości. Film o tym, że marzenia zawsze się spełniają, tylko nie wtedy, kiedy byśmy chcieli, i nie tak, jak byśmy sobie to wyobrażali. Tęskni Pan za Śląskiem? Jan: Oczywiście, jest tęsknota, bo tam się urodziłem. To, jakim jestem człowiekiem, wyniosłem stamtąd. Jeśli w filmach odchodzę od tematu śląskiego, potem do niego wracam, żeby na nowo naładować akumulatory. Ślązacy nigdy nie mizdrzyli się do żadnych mód, swoje wiedzieli i swoje robili, co pozwalało im zachować tożsamość. Stamtąd czerpało się siłę, poza tym Śląsk to była wspaniała muzyka, to był rock i jazz. Jak robiliśmy film o Riedlu, przez dwa lata nie słuchaliśmy niczego innego, tylko bluesa. A Jasinek też lubi czasem słuchać bluesa? Jan junior: Absolutnie, blues, rock, jeszcze wkrada się muzyka klasyczna. Słuchamy tych samych płyt, oglądamy te same filmy, jemy to samo. Słowem, nuda (śmiech). Rodzice delikatnie nie przypominają, że czas rozejrzeć się za dziewczyną? Jan junior: Na Śląsku. Jan: Jemu Ślązaczki się podobają, bo są poukładane, dobrze gotują. Wiedzą, gdzie jest miejsce mężczyzny, a gdzie kobiety. Widzisz swoją mamę, elegancką posłankę, w roli dobrej babci? Jan junior: Jest supermamą, więc dlaczego miałaby być złą babcią? W domu mnóstwo pamiątek, zdjęć… Jesteście sentymentalni? Jan: W tej chwili nie wiadomo, co zrobić z pojęciem „sentymentalny”, bo jest niemodne. Ale, rzeczywiście, tacy jesteśmy. Przywiązujemy się do wartości i rzeczy, a na niektórych filmach wzruszamy się i mamy łzy w oczach. To jest wskaźnik pewnej wrażliwości. Małgorzata: Czasem trzymamy starą kartkę zapisaną przez kogoś, tylko dlatego, że ma piękną historię. W domu mogę wziąć każdą rzecz i opowiedzieć o niej anegdotę. Bez tych rzeczy i pamiątek byłoby nudno i pusto. Będzie je komu przekazać? Małgorzata: Na pewno. Jasiek jest z nas najbardziej wrażliwy i do wszystkich rzeczy się przywiązuje. Zawsze też mieliśmy psa i kota. Ale w ubiegłym roku nasza wiekowa dwójka nas opuściła. Mamy teraz młodego kota Maxa, już prawie wychowanego, i za chwilę, mam nadzieję, pojawi się pies. A kto powiedział w tym domu, że nie lubi kotów? Jan: Może źle się wyraziłem. Przez pół roku lały mi się łzy z oczu, nikt nie wiedział, dlaczego. Pomyślałem, że to z powodu kota. A oni powiedzieli: „Jeśli to kot, ty się wyprowadzisz, a on zostaje”. I zaraz potem mi przeszło. Znajomi z zazdrością podkreślają, że mimo upływu czasu w związku Małgosi i Jaśka coraz lepiej. To miłość? Jan: Co to jest miłość? Reżyser nieustannie zadaje sobie to pytanie. Ostatni mój film jest o miłości. Nie wiem, jak to zdefiniować, że jesteśmy ze sobą ponad 30 lat, że ciągle jest nam ze sobą dobrze i nadal chcemy ze sobą być. Jeśli to nie jest miłość, to co? Małgorzata: Nie boimy się upływu czasu, nie ma w nas paniki przed starością. To wspaniałe, że ludzie dochodzą do takiego momentu, że się rozumieją. Możemy razem milczeć i w ogóle nam to nie przeszkadza. Ważne, że jesteśmy. Dom, film, polityka… Z czego najłatwiej byłoby zrezygnować? Małgorzata: Z polityki na pewno, bo w polityce się bywa. A dom jest zawsze. Poza tym trzeba wiedzieć, że jedyne, co jest pewne, to rodzina. Różnie bywa w życiu, ale musi być dom, do którego można wrócić. To daje siłę. Jan: To bardzo miłe, co Małgosia powiedziała, bo niemal publicznie zadeklarowała, że wybierając między polityką a nami, wybierze nas. Czujemy się dopieszczeni. A dla Pana co jest najważniejsze? Jan: To, co robię, czyli filmy. To sens mojego życia. Bardzo cenię sobie, że mogę przy nich pracować z rodziną, choć Małgośka chwilowo jest z tego wyłączona. Ważne jest, żeby mieć ciągle nowe pomysły i cel, do którego się dąży. Czyli do Oscara? Jan: Nie tracę nadziei… To jest taka pieczątka z umiejętności zawodowych, choć wielu wspaniałych reżyserów nie ma Oscara, tak jak wielu wspaniałych naukowców nie ma Nobla. Myślę, że najtrudniej zostać polskim kandydatem do Oscara. A potem już z górki… (śmiech). Jakieś skryte marzenia? Małgorzata: Och, ja bym chciała iść na spacer z… prawnukiem. To jest moje marzenie. Jan: Prawdę mówiąc, to się do tego sprowadza: iść z prawnukiem na spacer, niosąc pod pachą Oscara. Jan junior: Nie powiem, bo się nie spełni. Trzeba by coś z tym Oscarem… Ale nie mogę zdradzić, bo pójdzie to do gazety. 1/3 Copyright @Olga Majrowska 1/3 2/3 Copyright @Olga Majrowska 2/3 3/3 Copyright @Olga Majrowska 3/3 59D2.