ZBIGNIEW WODECKI "Dusze kobiet" (1987)Wydanie: Polskie Nagrania Muza SX 2534Strona A:(00:00) Słownikowa samba(03:49) Życie na blue jeans(08:12) Powrót do źró
Od czego zaczniemy?Hmm...Myślałam, że powie Pan: „Zacznij od Bacha”.Miałem to na końcu języka, ale pomyślałem sobie, że daruję to pani (śmiech).Zacznijmy zatem od tego momentu, w jakim Pan się dzisiaj znalazł. Po 40 latach popularności robi Pan karierę utworami, które napisał 40 lat temu i nagrał na nowo płytę z ze społem „Mitch & Mitch”. Jak się Pan z tym czuje?Fantastycznie. Gdyby nie „Mitch & Mitch”, bo trzeba to powiedzieć, to by tego nie było. To oni posłuchali tej muzyki, stwierdzili, że to jest świetne i uparli się, żeby to zrobić. Po czym najpierw zmusili mnie do wykonania w „Trójce” dwóch utworów z tej mojej dawnej chciał Pan?Nie chciałem; byłem pełen obaw. Poza tym nie wierzyłem, że to będzie miało jakąś rację bytu w dzisiejszych elektroniczno-komputerowych czasach. Okazało się, że oni mieli rację, a ja się tu - sukces. I od razy dwa „Fryderyki”. Wychodzi na to, że można skończyć 66 lat i być na fali. Ja tak mam. Bogu dziękować. Parę razy mój czas się kończył. Jak na piosenkarza w naszym kraju, to i tak długo Pana twórczą drogę, pomyślałam, że sukcesy przychodziły falami. Zgodnie z żartobliwą zasadą - raz na wozie, raz nawozem. Rzeczywiście, miałem lęki, że już będzie po mnie, kiedy napisałem „Izoldę” i „Bacha”. To grało parę lat. Ale potem wygrałem jakiś festiwal. Ale festiwale wygrywałem piosenkami, które nie były przebojowe, były utworami muzycznymi, za które jury dawało najwięcej punktów. Co nie powodowało wielkiej mojej popularności. Kiedy przypadkiem zdecydowałem się jechać do Stanów Zjednoczonych, Rysiu Poznakowski napisał z Grażynką Orlińską piosenkę i namówił mnie, żebym to zaśpiewał, powiedzmy sobie - wbrew mojemu emploi. „Chałupy welcame to”!Właśnie. Do tego doszedł świetny teledysk i znowu się o mnie mówiło. No, a potem była „Pszczółka Maja”. Miałem więc momenty dołujące, bo każdy je ma, i miałem to szczęście, że co jakiś czas coś takiego działo się w moim estradowym życiu, co znów pchało mnie w górę. Ale były też przerwy, co nie znaczy, że nie miałem co robić, bo zawsze grałem. Kiedy przygotowując się do wywiadu, rozmawiałam z Pana przyjaciółmi, mówili: „Tylko nie pytaj o „Pszczółkę Maję”, bo się wkurzy”.Kiedyś się wkurzałem, już od dawna się nie wkurzam. To niewkurzanie zaczęło się od tego, kiedy pojechałem do Australii i zobaczyłem, że na dźwięk melodii „Pszczółki Mai” parę osób się wzruszyło. Mieli łzy w oczach. Koledzy zaczęli nazywać Pana Pszczołą. To nie wkurzało?Nie, to sympatyczna wiem, czy Pan wie, że był prekursorem, jeśli chodzi o budzenie świadomości ekologicznej w Polsce. Dziś wszyscy już wiemy, że jeśli zabraknie pszczół, to świat nie się, że tak. Piosenka była na czasie, był fajny background, była żywa przyroda. W wersji czeskiej śpiewał ją Karel Gott, w wersji polskiej ja, co już było nobilitacją. No, bo Karel Gott był wielką gwiazdą, jeśli więc ja śpiewam tę piosenkę, to też powinienem być wielką gwiazdą (śmiech). Nie rozumiem, dlaczego Pan uważa, że nie był wielką gwiazdą. Nie czułem tego. Nie traktowano mnie jak gwiazdę. Ot, facet śpiewa piosenki. Ciężko mi było się przebić do tamtejszego mainstreamu. Byli koledzy, którzy błyszczeli, a ja śpiewałem. Wiadomo było, że Wodecki śpiewa „Chałupy”, ale żebym zajmował pierwsze miejsca na listach przebojów, w rankingach? Tego nigdy nie było. Zresztą, w gruncie rzeczy ja się nawet cieszyłem, że tak nie jest, bo jestem muzykiem, skrzypkiem, który śpiewa i uważam, że granie jest trudniejsze od śpiewania. Ale grać się nauczyłem i to wszyscy Pana lubią.„Wszyscy Maję znają i kochają”. Może dzięki tej piosence właśnie. Mówił Pan, że słynna dobranocka z „Pszczółką Mają” i piosenka z golasami, to był margines była bardzo ważnym utworem w moim życiu, gdyż kładła spać parę pokoleń i robi to do dzisiaj. A piosenka z golasami była mocnym uderzeniem, jak na tamte czasy, bo nie dość, że był to fajny tekst, że był to pastisz piosenki dancingowej, to na dodatek teledysk rzucił na kolana publiczność amerykańską. Zobaczyli, że w kraju za żelazną kurtyną, w telewizji publicznej, pokazuje się takie rzeczy. W Ameryce było nie do pomyślenia, żeby gołych ludzi pokazywać w programach publicznej telewizji. A u nas to było. Znowu więc był to utwór, który pozwolił mi się utrzymać na wznoszącej wpływem Pana piosenki, w 1988 roku pojechałam do Chałup, żeby wykąpać się w morzu bez szkoda, że mnie wtedy nie było (śmiech). Plaża była pusta. Ale to był kraj, w którym wtedy wolno było takie rzeczy robić. Dziś już chyba nie. Plaża nudystów w Chałupach została też się na plaży nudystów zdążył rozebrałem się, tylko byłem rozebrany. Nie wiem, czy byłoby mnie stać na ściągnięcie majtek w publicznym miejscu, obojętnie, czy to plaża nudystów, czy nie, bo ja się stale wstydziłem. Ale w wodzie spadły mi majtki, płynąłem bez nich, no i nie mogłem się już cofnąć (śmiech). Na plaży nudystów więc byłem, ale szczerze mówiąc, nie byłem zachwycony. Przyjaciele mówią , że był Pan skazany na to, aby grać i tylu latach robienia tego, co robię, nie wyobrażam sobie zmiany kierunku dzieciństwa był Pan przygotowywany do tego, żeby zajmować się muzyką klasyczną, z wyższej półki, a stał się Pan ikoną się muzyką klasyczną. Ale wie pani, wyższa półka to jest trochę krzywdzące określenie dla, siłą rzeczy, niższej półki, która bywa czasem wyższą półką ponad muzyką z wyższej półki. I dobrze by było, gdyby Pani tak zapisała. Dlatego, że ludzie parający się tą wyższą półką nie są w stanie zagrać tego, co ludzie grający na niższej półce. A ludzie grający na niższej półce są w stanie zagrać zarówno to, co gra się na niższej, jak i na wyższej półce. Mają szerszy wachlarz się ma do tego Pana opinia, że koncertuje to Paganini, piosenkarz występuje?Podobnie jak słowo „gwiazda”, tak i słowo „koncert” się zdewaluował. Są występy i występujący, są koncerty i koncerty. Koncert, jak mnie uczono, to filharmonia, to fraki, repertuar poważny. Natomiast występ można mieć w różnych miejscach, choćby w sali gimnastycznej, na boisku, w klubie. Koncert wymaga entourage’u, eleganckiej sali. Ci, którzy przyszli zobaczyć i posłuchać mnie z „Mitch & Mitch” do sali NOSPR-u w Katowicach, przyszli do jednej z najpiękniejszych sal na świecie, tam serce rośnie. Ludziom takie miejsca są bardzo potrzebne; i to jest koncert. Bilety do tej sali są na rok wysprzedane. Nie było tej sali, nie było tego powodzenia. Obraca się Pan czasem za siebie, żeby popatrzeć na tego małego Zbyszka, pięcioletniego chłopca, który musiał ćwiczyć gamy?Oj tak. Jestem romantykiem z natury i od tamtych lat nie uciekłem. To daje radość, bo zawsze chciałem być znany i popularny. I jestem. Nie wiedziałem, że można się tym najeść i można mieć tego dość. Myślałem, że życie polega na czymś innym. Ukułem kiedyś takie powiedzenie, że jak ktoś odniesie sukces, to ma przechlapane do końca życia, bo musi z tym sukcesem, jak z plecakiem, przez całe życie się początki nie były łatwe. Rodzice zmuszali Pana do byłem zmuszany. O wiele łatwiej nauczyć się najtrudniejszej piosenki niż gamy C-dur. Przynajmniej tercjami, albo oktawami. To jest o wiele to znaczy, że nie miał Pan dzieciństwa?Miałem! Wyszumiałem się za młodych lat. Chodziłem po rurach nad przepaścią, skakaliśmy z kolegami, podpalaliśmy, zakopywaliśmy się, no, był czad! (śmiech). Mieliśmy trzy bandy: Banda Wieczysta, Banda Rondo i Banda Ułanów, do której ja należałem. I tej partii nie zmieniałem (śmiech). Leciały kamienie, proch, były dymy i zadymy, krew się lała strumieniami, to wszystko się działo. Ale potem, kiedy trzeba już było kupić skrzypce do szkoły i ćwiczyć repertuar, ojciec zaczął mnie pilnować. Koledzy jeszcze się bili, grali w piłę, albo strzelali z łuku, a ja musiałem już siedzieć nad gamą C-dur. To było cholernie męczące dla młodego gościa, który musiał przez kilka godzin piłować na tym niewdzięcznym rodzice żyli rodzina! Byłem skazany. To nie był wybór. Urodziłem się wśród dźwięków, operetek, opery. Mama - sopran koloraturowy, siostra wiolonczelistka i solistka operetki krakowskiej, ojciec był pierwszym trębaczem symfonicznym krakowskiej Orkiestry Polskiego Radia; ze strony ojca byli sami muzycy. Pomieszkiwali u nas kuzyni, inni muzycy, którzy przyjeżdżali do Krakowa. Myślałem, że każde dziecko tak musi, że nie ma innego świata. Ale kiedy dodamy do tego świetne środowisko krakowskie, kulturalną kolebkę, gdzie był i jazz, Klub Pod Jaszczurami, Piwnica Pod Baranami, Jama Michalikowa i Literacka, sam rynek w ogóle, to jak można było inaczej żyć?Pierwszy zespół, „Czarne Perły” założył Pan mając 16 lat. Co graliście?Graliśmy big beat. Odkrywaliśmy to, co i dzisiaj otwarte drzwi?Przytrzymywaliśmy nogą już otwarte drzwi muzyki zachodniej. Wtedy był Herbie Hancock, Wilson Pickett, James Brown, zaczynali Beatlesi, Rolling Stones, cały ten rock i rżnęliśmy takie numery, w Podgórzu, na tak zwanych „fajfach”, które przyciągały ludzi do wczesnych godzin wtedy nosił Pan te swoje ciemne okulary? Jedna z Pana znajomych nazwała je „biustonoszami”.O, tego nie wiedziałem, ale to ładne. Nosiłem te okulary, bo to był szpan. Jak koszule non iron, płaszcz ortalionowy kupiony w Pewexie, dżinsy dzwony, Marlboro czy whisky. Jedna z ikon polskiego filmu Zbigniew Cybulski nie zdejmował swoich ciemnych okularów. Ja też je nosiłem, bo chciałem być ładniejszy. Tak mi się przynajmniej wtedy poznał się Pan z Markiem Grechutą?Marek Grechuta przyszedł do średniej szkoły muzycznej, w której się uczyłem. Staliśmy na zewnątrz, paliliśmy sporty bez szkołą?!Wszyscy wtedy palili. Uczniowie, księża, politycy. W restauracjach było pełno dymu. Więc myśmy też palili, jako dorośli, bo przecież człowiek był dorosły, jak palił, prawda? (śmiech). I nagle pojawia się młodzieniec w szarym prochowcu i powiada: „Szukam skrzypka i wiolonczelisty, bo kabaret założyliśmy, Anawa się nazywa”. Namówiłem Anię Wójtowicz, urwaliśmy się z lekcji gry klasycznej i zaczęliśmy jeździć do Anawy, do studentów, na przedstawienia, które były rewelacyjne. Wzięliśmy udział w festiwalu Piosenki Studenckiej, tam zajęliśmy jakieś miejsce, to znaczy Marek zajął z zespołem Anawa. I zaproszono was do „Podwieczorku przy mikrofonie”, topowego programu radiowego. Jechaliśmy słynnym pociągiem z Krakowa 5:15 rano, upiliśmy się oczywiście w tej Warszawie, no, bo pierwszy raz w stolicy. Jak prawdziwi artyści! Potem trzeba było leczyć się kawą i trzeźwieć przed tym występem w Pan, że oto właśnie zaczyna się kariera?Nie myślałem wtedy o karierze. Fajnie poszło, zagraliśmy, byliśmy w radiu, wystąpiliśmy w telewizji. Zobaczono nas. No, ale kiedy później zagraliśmy na festiwalu w Opolu, „Tango” i „Serce”, to granie w swoim zespole zaproponowała mi Ewa Demarczyk. Jak to było?Ewa przyszła na występ Marka, którego bardzo ceniła i lubiła. Ona była wtedy pieśniarką numer jeden, jeździła po całym świecie i wszystkich rzucała na kolana. Zobaczyła mnie i zaproponowała, abym grał u Pan sobie pomyślał?Bardzo chciałem u niej grać. Zacząłem grać za Zbyszka Paletę, a Zbyszek poszedł za mnie grać do Anawy. Granie w zespole Ewy to była przepustka na wyjazdy zagraniczne. Francja, Belgia, Szwajcaria, Kuba! Dzięki Ewie zwiedziłem szmat świata, łącznie z paryską Olimpią. Trwało to lata całe, już zacząłem śpiewać sam, a jeszcze z Ewą się wam układała współpraca, bo słyszałam, że Ewa Demarczyk bywała trudną Wszystko było pięknie. Ktoś musi muzyków trzymać za pysk. W zespole nie ma demokracji ani solidarności. Ktoś, kto stoi z przodu, jak dyrygent czy solista, ma władzę absolutną. Odpowiada za wszystko, bo wszystko jest na niego. W związku z czym, jak się gra z taką osobą, trzeba się starać, żeby wszystko było perfekcyjnie zagrane. Ludzie nas oceniali, nie krytycy, ale publiczność. Najwięcej się nauczyłem, grając na żywo w wielkich salach koncertowych. Nawet parę razy napisano o mnie w gazetach, czy to francuskich, czy niemieckich. Kiedyś się słuchało muzyki. Teraz się ogląda. Siedemdziesiąt procent percepcji zabiera obrazek. Można wiele słabych muzycznie rzeczy przemycić, jak obrazek jest fajny. Wtedy tak nie było. Nie było sześćdziesięciu ujęć na sekundę, nie było komputerów, dymów, laserów. Trzeba było stanąć, zagrać i złapać ludzi za gardło. I to się udawało, jeśli na koncertach ludzie stawali i przez dwadzieścia minut trwały standing ovation, a publiczność nie chciała wyjść z sali. Koncert trwał półtorej godziny, nie było hiciorów, wywijasów, a widownia potrafiła odbierać to, co wymagało tego nie potrafimy?Teraz na zwykłym filmie ludzie nie mogą wysiedzieć. Wszystko musi migać, kule muszą lecieć gęsto. Chciałbym mieć tyle tantiem z ZAIKS-u, ile kul wystrzelono w tych filmach. Kiedyś oglądało się film Hitchcocka, nic się nie działo przez parę minut, a ludziom włosy stawały dęba ze strachu. No dobrze, ale jednak utwory, jakie napisał Pan 40 lat temu, zostały docenione teraz, teraz Pana płyta z „Mitch & Mitch” stała się wielkim hitem. Nie zakiełkowała w Panu myśl, że wtedy, 40 lat temu, wyprzedzał Pan rzeczywistość?My, muzycy, pianiści, gitarzyści, aranżerzy, uczący się od dziecka, cały czas mamy takie wrażenie. I nie mówię to po to, żeby się chwalić, czy deprecjonować publiczność, nie. To jest nasz zawód, my się musimy tego uczyć. A publiczność nie musi. W związku z tym dochodzi do takiego paradoksu, że im więcej muzyk umie, tym bardziej publiczność nie jest w stanie tego zrozumieć, bo to jest za trudne. „Panie, tego się nie da tańczyć” - mówią, a gość wycina tak, że buty spadają. I zarabia pięć złotych, a osoba, która nauczyła się tylko melodii, zarabia sto razy więcej. Prawdziwi artyści są offowi. A jednak jakaś sprawiedliwość jest, bo na Pana przykładzie widać, że to, co jest prawdziwą wartością, nie tak! Chodzi tylko o to, żeby jak najwięcej ludzi wiedziało, że to jest wartościowe. Jak się ludzie nie będą uczyć, to nie będą wiedzieli, co jest wartością. To zamalują Rembrandta na niebiesko, żeby muchy nie siadały. Ja oczywiście cieszę się, że dopiero po 40 latach ktoś docenił to, co robiłem. Prawdopodobnie 40 lat temu nie był czas na taką muzykę. To po co to wszystko? Ćwiczyć, męczyć się, eksperymentować, poszukiwać, jeśli ludzie i tak wybiorą to, co łatwe, proste i przyjemne?Cały czas do czegoś dążymy. W dziedzinie nauki udało się wylądować na księżycu, w dziedzinie muzyki byliśmy już w gwiazdach, ale, o ironio, dzięki rozwojowi techniki, cofnęliśmy się. Dziś dzięki technologii mogą popisywać się ludzie, którzy nie muszą być muzykami, tylko potrafią operować komputerem. Im prościej, tym lepiej, na tym polega istota przeboju, chodzi o to, żeby się prostota ma w sobie coś genialnego. Owszem. U mistrzów. Gość napisał, wydawałoby się prosty temat (Zbigniew Wodecki nuci „Odę do radości” Ludwiga von Beethovena). Równie dobrze, mogłoby to wymyślić dziecko z przedszkola. Ale ważne, co tkwi pod tą prostotą. Prostota jest najtrudniejsza, ale nie może być prostacka. Podobnie, jak coś może być efektowne i może być efekciarskie. Rozwój technologii przyniósł efekciarstwo. To jest ta granica, między prawdziwą sztuką, a w Panu pewną sprzeczność. Z jednej strony mówił Pan, że nie ma kompleksów, a z drugiej, że była w Panu ogromna niepewność i brak luzu. Kiedy ten luz w końcu przyszedł?Niedawno. Dzięki tym Fryderykom wyluzowałem właściwie dopiero teraz. Nareszcie. Okazało się, że to, co zrobiłem 40 lat temu, jest fajne. Przez te lata żyłem z piętnem, że zrobiłem coś fajnego, ale nikogo to nie interesuje. Nie tylko ja, było tam jeszcze paru innych kompozytorów: Kukulski, Wojtek Trzciński. To może przyprawić o smutek tak zwanego twórcę. Ale jeśli pyta pani o luz, to odpowiem, że ja naprawdę dużo umiem. Umiem tak dużo, że wiem, czego nie umiem. Życzę tego wszystkim gwiazdom. Mnie uczyli giganci muzyki. Ludzie, którzy mieli w głowie to, co my dzisiaj mamy na twardych dyskach komputerów. Wszystko wiedzieli. Często to powtarzam - Bach był pierwszym Jan Rokita powiedział mi, że jak umrzemy i znajdziemy się w niebie, to tam wszyscy będziemy słuchać (śmiech). Trzeba się dużo nauczyć, żeby go zrozumieć, bo to jest idealny gość. Napisał ponad tysiąc utworów, które są czystą matematyką. Może ględzę, jak stary grzyb, ale muzyki Bacha, czy sztuki Bruegel’a nie prześcignie nikt. Te szczyty zostały osiągnięte już dawno. Pewnie gdyby dziś żył Beethoven, nie napisałby 9 symfonii, tylko góra 3, bo oglądałby mecz Bayern Monachium z Liverpoolem. Wracając do tego luzu w życiu, na czym on polega?Nie martwię się tym, co będzie dalej. Cieszę się tym, z czego mogę korzystać. Nadszedł czas odcinania mówią, że jest Pan niezwykle szczodrym człowiekiem. Taką mam naturę, po mamie. Siedzę kiedyś z kolegą w pociągu, przechodzi taki Lump. Proszę napisać przez duże L, bo nie wiadomo, czy nie był on świetnym fizykiem kwantowym, tylko mu się nie udało. Dwa razy otwierał drzwi do przedziału, bo chciał na piwo, kolega drzwi zamykał, w końcu za trzecim razem dałem mu 20 złotych. Zamknął drzwi, już chciał odejść, ale wrócił, popatrzył na mnie i powiedział: „Też chciałem śpiewać pszczółkę Maję. Nie wyszło”.(Śmiech).Coś w tym jest - jednym się udaje, innym nie. Może ja też kiedyś znajdę się pod mostem i mi ktoś pomoże?Podobno jak Pan się spotyka ze znajomymi, to przede wszystkim pyta, czy się nie zapisali do PiS? To co z tym PiS-em?O polityce nie rozmawiam. Jestem piosenkarzem wszystkich Polaków.Zbigniew Wodecki- Partyjka.Muzyka- Z. Wodecki.Słowa- J. Terakowski.Nagranie z płyty wydanej przez Polskie Nagrania w 1976 roku. Zbigniew Wodecki przed śmiercią miał wyjątkową prośbę do swojego przyjaciela. Piosenkarz szykował coś niezwykłego dla swojej publiczności w Chicago. Życzenie muzyka zostało spełnione, jednak on sam nigdy się o tym nie dowiedział. Zbigniew Wodecki zmarł w 2017 roku, w wieku 67 lat. Jego utwory znają miliony Polaków, a za sukcesem wielu z nich stał Jacek Cygan, który pisał teksty i prywatnie był przyjacielem muzyka. To on miał wypełnić jedną z ostatnich próśb Wodecki: ostatnia piosenkaZbigniew Wodecki przed śmiercią spotkał się z Jackiem Cyganem, wręczył napisaną przez siebie muzykę i poprosił go o napisanie słów do niej. Chciał zaśpiewać po polsku jakiś tekst piosenki Steviego Wondera, podczas występów w Chicago. Niestety, nigdy nie zdążył go przeczytać ani screen z Uwaga! TVN-W maju 2017 roku skończyłem pisać tę piosenkę w domu pracy twórczej ZAiKS-u w Zakopanem. Była druga w nocy. Najpierw pomyślałem, że od razu mu wyślę, ale ostatecznie zdecydowałem, że rano jeszcze przeczytam tekst i dopiero pokażę Zbyszkowi – powiedział Jacek Cygan w rozmowie z portalem dnia rano muzyk dowiedział się, że Zbigniew Wodecki trafił do szpitala. Kilka dni później zmarł, nie zdążył przeczytać słów do piosenki Chwytaj dzień, którą specjalnie dla niego napisał Jacek Cygan. Jak zmarł Zbigniew Wodecki?Zbigniew Wodecki zmarł w wyniku komplikacji po udarze mózgu. Na początku maja 2017 roku trafił do szpitala w ciężkim stanie. Muzyk był w śpiączce, a przy życiu utrzymywał go respirator. Do mediów trafiały informacje o zapaleniu płuc, które miało pogarszać jego stan. Niestety, lekarzom nie udało się pomóc piosenkarzowi, który zmarł 22 Wodecki zostanie w naszej pamięci jako jeden z najwybitniejszych wokalistów i kompozytorów. Pamiętają go pokolenia Polaków, które wychowywały się na jego muzyce. To on wykonywał przeboje takie jak Chałupy Welcome to, Z Tobą chcę oglądać świat, Zacznijmy od Bacha, Chałupy czy Izolda. ZOBACZ TEŻ:Wszyscy z prawem jazdy zapłacą. Szykujcie się na wydatekKarol: „Mamy 1 dziecko, a moja żona to zapuszczona krowa bez ambicji. Już niedługo mocno się zdziwi”Nie żyje żona słynnego aktora. Zamordował ją własny synZnaki Zodiaku najpiękniejszych ludzi. To te 3 znaki są w stanie rozkochać w sobie cały światMężczyzna chciał zgwałcić 10-latkę. Załatwiła go tak, że do końca życia będzie odczuwał bólRodzina zamknęła się w piwnicy i siedziała tam przez 9 lat. Powód jest zatrważający Zbigniew Wodecki przyszedł na świat 6 maja 1950 roku. Nie ma jednego konkretnego źródła, co do jego miejsca urodzenia. Raz jest to Kraków, raz Łaziska w gminie Gdów pod Krakowem. Za to pewne jest, iż artysta wychowywał się w uzdolnionej muzycznie rodzinie. Natalia Kukulska, Kuba Badach i Ania Rusowicz znajdą się wśród artystów, którzy 27 września wezmą udział w koncercie „Dobrze, że jesteś”, wirtualnej edycji Wodecki Twist Festiwal Tegoroczny koncert wypełnią najpiękniejsze piosenki o miłości, jakie w repertuarze miał Zbigniew Wodecki, w tym nie tylko wielkie przeboje, ale i mniej znane perełki Specjalne aranżacje przygotował Tomasz Szymuś, który będzie także dyrygentem, a na scenie zobaczymy również artystów Teatru Słowackiego w Krakowie Wydarzenie będzie można oglądać bezpłatnie na stronie gdzie znajduje się więcej szczegółów i pełny program, i w serwisie * W specjalnym wywiadzie Kasia Wodecka-Stubbs, córka artysty i dyrektor artystyczna festiwalu, opowiada o związanych z jego organizacją wyzwaniach. Wspomina także swojego ojca Więcej takich historii znajdziesz na stronie głównej Paweł Piotrowicz: Przeniesiony z czerwca festiwal Wodecki Twist ma w tym roku nietypowy charakter - odbędzie się koncert bez publiczności, transmitowany online, co rzecz jasna wynika z panującej pandemii. Dużo brakowało, by w ogóle wydarzenie zostało przez was odwołane? Kasia Wodecka-Stubbs: Nie chciałam odwoływać całego festiwalu, ponieważ zależy nam na ciągłości. Zdecydowaliśmy, że w tym roku odbędzie się koncert „Dobrze, że Jesteś - Najpiękniejsze piosenki o miłości”, który wypełnią najpiękniejsze piosenki Zbigniewa Wodeckiego o miłości, co nam wszystkim się przyda w tym niełatwym czasie, a w przyszłym zaplanowany na ten rok koncert jubileuszowy, na 70. rocznicę urodzin taty. POLECAMY: Zbig w wiecznym pędzie Dziś niestety dobrze widać, że to, co nas spotkało przez ostatnie miesiące, ale też efekty pandemii tak szybko nie miną, poza tym już chyba nigdy nie wrócimy do starego życia tak na 100 proc. Oczywiście nie twierdzę, że cały świat będzie już tylko w internecie, absolutnie się na to nie godzę, czas ten jednak generuje wyzwania dla muzyków i producentów koncertów, festiwali. I dlatego w tym roku traktujemy nasz festiwal jako eksperyment, w który wkalkulowane jest pewne ryzyko. Bo to jednak koncert na żywo, z dużą liczbą kamer - nie będzie to typowy streaming koncertu, ale raczej spektakl, poszukiwanie sztuki w przestrzeni pustego teatru [im. Juliusza Słowackiego w Krakowie – aut.], a jednocześnie przepełnionego internetu. Ale dzięki temu doświadczeniu następnym razem, robiąc festiwal dla publiczności na naszych scenach krakowskich, będziemy umieli tworzyć też jego internetową wersję, która przeniesie nam wydarzenie w obszar jeszcze szerszy, bardziej międzyludzki. Niedzielny koncert to, mam nadzieję, jednostkowe wydarzenie, niebiletowane, ale to prezent dla naszych fanów, publiczności. Jak tylko świat pozwoli, jak najszybciej wracamy do tradycyjnych koncertów. Wierzysz, że one mimo wszystko szybko wrócą? Muszę wierzyć, chociaż wydaje mi się, że doświadczenie pandemii zostanie z nami na długo. Ja marzę o koncertach i spotkaniach z ludźmi. Ludzie kochali mojego tatę jako człowieka, a nie ikonę z ekranu telewizji. I to się przekładało na to, co udało nam się stworzyć w ramach festiwalu Wodecki Twist, któremu od początku towarzyszyły także inne koncerty w Operze, Teatrze im. Juliusza Słowackiego, na scenach plenerowych czy np. trasa po wielu miastach Polski - zawsze pełne publiczności. Podczas tych wydarzeń czuliśmy, że interakcja między publicznością, artystami i tatą, który także przecież z nami w pewien sposób był, jest bardzo serdeczna, ale też silna. Teraz zostało nam to odebrane, więc musimy szukać innej przestrzeni, by tę muzyczną, ale i ludzką emocjonalność wydarzenia zachować. Eksperymentujemy. A nie zastanawiałaś się, czy nie zrobić tego bardziej hybrydowo, czyli z publicznością na miejscu i jednocześnie w internecie? Decyzję o takiej formule wydarzenia, bez publiczności, podjęliśmy na wiosnę, kiedy nikt nie wiedział, co nas czeka. Zdaję sobie sprawę, że obecnie odbywają się już koncerty z publicznością, ale w salach może pojawić się tylko jej połowa, zresztą takie koncerty oparte są na innych wnioskach, rodzajach wsparcia i partnerach. Oczywiście wspaniale byłoby mieć także sprzedanych trochę biletów, bo Fundacja finansuje się w części właśnie z przychodów z nich, a tego w tym roku nie było. Na szczęście ogromnie pomaga nam miasto, jak właściwie wszystkim festiwalom w Krakowie. Aplikowaliśmy też o różne dotacje, w tym roku festiwal wsparł również projekt „Kultura w sieci”. POLECAMY: Po co ten żal – rocznica śmierci Zbigniewa Wodeckiego Szlakiem Zbigniewa Wodeckiego. "Oddychał Krakowem, kochał tu być" Autorzy książki "Tak mi wyszło": każdy ma swojego Wodeckiego [WYWIAD] Bardzo liczę na to, że wiosną uda się nam zagrać normalne koncerty, bezpiecznie i w maseczkach i tylko z połową publiczności. Mamy nawet zarezerwowane sale w całej Polsce i niech nam tylko świat pozwoli w nich zagrać. A teraz cieszy nas bardzo, że żaden z artystów nie zrezygnował, pomimo że główny jubileuszowy koncert przenieśliśmy na przyszły rok. I praktycznie wszyscy, którzy wykupili bilety, przenieśli się z nami na przyszłą edycję. Ta życzliwość względem festiwalu jest niezwykle miła i budująca. Tytuł tegorocznego koncertu to „Dobrze, że Jesteś - Najpiękniejsze piosenki o miłości”. Czyli usłyszymy takie przeboje Zbigniewa Wodeckiego jak „Oczarowanie”, „Miłość jest jak cień człowieka” czy „Z tobą chcę oglądać świat?”. Zależało mi, wybierając repertuar koncertu, by nieco zmienić konwencję i wyjść z tradycyjnego repertuaru festiwalowego i taty. Oczywiście popularnych piosenek nie zabraknie, w tym „Z tobą chcę oglądać świat”, ale pojawią się także autentyczne perełki, których publiczność nie pamięta lub nie słyszała. Wybrałam z repertuaru kilka przepięknych utworów, które pozwolą nam się przenieść do wirtualnego świata - wirtualnego także dlatego, że będziemy się opierać na najczystszej emocji, tytułowej miłości, która jest tu naszym bohaterem, niejednoznacznej, ale mocnej we wszystkich odcieniach - tak też starałam się zbudować scenariusz. Szykują się naprawdę wspaniałe niespodzianki. Co było w tym roku największym wyzwaniem? By wykreować coś innego, oryginalniejszego - myślę, że to bolączka wszystkich festiwali realizowanych online, nikomu niczego nie ujmując - postanowiliśmy stworzyć pewnego rodzaju inscenizację, która będzie wartością dodaną. Wykorzystujemy tak naprawdę fakt, że teatr jest pusty. Dlatego będzie to nie tylko koncert, ale jednocześnie spektakl muzyczny. Będziemy czarować i obrazem, i muzyką. Ale nie chciałabym za dużo zdradzać. Liczę, że 27 września o godz. 20:00 wszyscy włączą przycisk „Play” i z nami będą. A wcześniej o godz. 12:00 tradycyjnie posłuchają na inaugurację „Zacznij od Bacha” w wykonaniu chórów z całej Polski, chociaż tym razem nie z Rynku Głównego. To taki nasz tradycyjny festiwalowy hymn. Twój tato funkcjonował w świadomości ludzi jako człowiek obdarzony wielkim poczuciem humoru i dystansem do siebie. Czy jednak, pozostając w temacie tegorocznego koncertu, był także człowiekiem uczuciowo wylewnym? To prawda. Zawsze mówił zwięźle, krótko i dosadnie, do tego z poczuciem humoru także na własny temat. Ogromnie to lubiłam. Są dwa obrazy taty, które mimo kontrastu bardzo ładnie się sklejają. Z jednej strony rzeczywiście nie pokazywał światu życia prywatnego. Myśmy zresztą nie chcieli stać na tatowym świeczniku, a budowanie sobie „celebrity lives” wydawało nam się bez sensu, co tata zresztą bardzo cenił. W każdym wywiadzie, odkąd zaczęły one powstawać, czyli od lat 70., powtarzał, że życie prywatne to życie prywatne. A drugi obraz? Jest taki, że tata był niezwykle interesującym, ciepłym i wesołym człowiekiem, który przez bezpośredni stosunek do drugiego człowieka, z czego tak bardzo jest znany, rozdawał dużo życzliwości i dobrej energii. Nie budował żadnych barier ani dystansu między nikim, nawet spotkanym na ulicy dzieciakiem, który poprosił go o autograf. Był ciepły, ale naturalnie, i przez to także prawdziwy. Było w nim dużo miłości, życzliwości i dobroci, często też zresztą powtarzał: „Co dajesz człowiekowi, to do ciebie wraca”. śmiejąc się, że właściwie tym mottem się kieruje w ramach asekuracji. I jednocześnie nie pokazywał tego swojego najbliższego kącika domowego, do którego zawsze wracał. Ono było jego. Czyli potrafił być naprawdę czuły? Jak najbardziej. Trochę zdradziłam, jak ten domowy kącik wyglądał, pokazując zdjęcia taty z wnukami w piosence „Chwytaj dzień”. Te obrazki opowiadają, jaka była relacja taty z wnukami, niezwykle czuła i bliska – od noszenia na barana, przytulania i odprowadzania z plecakiem do szkoły, do grania z nimi na instrumentach i odpoczywania przez dosłowne oklejanie się nimi na sofie. W jednym z ostatnich wywiadów na pytanie, czy czas leczy rany, odpowiedziałaś przecząco. Może zbyt mało tego czasu jeszcze minęło, by tak się stało? Chyba właśnie sam odpowiedziałeś sobie na to pytanie. Może dla mnie padło zbyt wcześnie i rzeczywiście potrzeba jeszcze kilku lat... Ja nie nie umiem powiedzieć dzisiaj, jak się będę kiedyś w przyszłości czuła, myśląc o tacie, może większy spokój, ale dziś nie umiem odpowiedzieć na to pytanie inaczej niż czuję. Za czym najbardziej tęsknisz, kiedy myślisz o swoim ojcu? Za naszym prywatnym byciem razem. Za tym, że kiedy wracał do Krakowa, to zawsze, ale to zawsze mieliśmy kolacyjkę i rodzinne spotkanie, to był nasz „obowiązek” jeszcze w moim dzieciństwie. A w ostatnich latach przyjeżdżał do mnie do domu i spędzaliśmy czas albo u mamy, albo u mnie. Wszyscy się zawsze spotykaliśmy - mój brat, siostra, wnuki, mama i tata – i to nas bardzo ładnie krystalizowało jako rodzinę i trzymało, mimo że tata przecież cały czas był w rozjazdach i koncertował. Wraz z jego odejściem został nam odebrany rodzinny przywilej bycia, mówiąc kolokwialnie, razem w rozpiętej koszuli. Czy Zbigniew Wodecki miał jakieś kulinarne słabości? Bo z kilku wywiadów, które przeprowadzałem z nim w jednej z chińskich knajpek w Warszawie, pamiętam, że zawsze jadł zupę pho lub coś pokrewnego. Oj tak, uwielbiał zupy, najbardziej wszelkie rosołki, które przez całe życie towarzyszyły obowiązkowo wszystkim, którzy się z tatą spotykali - nie tylko rodzinie, ale też przyjaciołom czy właśnie dziennikarzom przeprowadzającym z nim wywiady. Miał też sezon na sushi i wszyscy musieliśmy jeść to sushi przez trzy lata, przez co ja do dziś nie mogę na nie patrzeć [śmiech]. Miał swoją ulubioną kuchnię i kilka miejsc w Krakowie, które do tej pory odwiedzam - zupa rybna w restauracji Szara w Krakowie to absolutnie danie Zbigniewa Wodeckiego. Widzisz, znowu zupka... Poza tym, uwielbiał mocno potrawy dosolić i dopieprzyć, szczególnie świąteczny barszczyk. A dobrze wbijał gwoździe? Fatalnie. Remonty, elektryka i kable to nie była jego dziedzina. Uruchomienie jakiejkolwiek maszyny czy przebrnięcie przez instrukcję obsługi czegokolwiek nie wchodziło w grę. Absolutnie nie było takiej możliwości. Niedawno zdradziłaś w innym wywiadzie, o co spytałabyś swego ojca dzisiaj. Odpowiedziałaś, że o to, jak się czuje w obecnej sytuacji artysta, który grał koncerty codziennie i do tego w innym mieście. „Jak on dałby sobie radę z taką sytuacją?”. Co twoim zdaniem by odpowiedział? Znając taty niecierpliwy pęd do koncertów, grania i bycia z publicznością, możliwe, że zniósłby ten czas bardzo niedobrze. Tata wytrzymywał w jednym miejscu maksymalnie kilka dni. Gdzieś to ADHD i ciągłe podróżowanie, wypracowane przez lata bycia na koncertach, do tego adrenalina, brawa i sukces, ale też przyjemność obcowania z muzyką i komponowanie, podskórnie w jego krwi cały czas krążyły. Wydaje mi się więc, że takie odcięcie byłoby dla niego bardzo trudnym momentem. Chociaż... Chociaż...? Z drugiej strony może właśnie nie? A może chciałby na przykład teraz odpocząć albo z mamą zająć się ogrodem i polem? Zawsze to lubił. Kto wie, może z przyjemnością, w 70. roku swojego życia, zwolniłby i tym słonecznikiem, o którym wszyscy opowiadają, nie zajadałby się w samochodzie, tylko po prostu na werandzie? Ale nie umiem sobie tego do końca wyobrazić, więc impulsywnie odpowiadam, że byłby to trudny czas. Mówiąc o trudnym czasie, to z pewnością dla artystów, którzy popularność zdobyli w PRL-u lata 90. nie były do końca łatwe, gdyż publiczność się od nich trochę odcięła. Jak sobie radził z tym Zbigniew Wodecki? Tata był, wbrew swojej ocenie sukcesu, o którym dużo mówił, który lubił i którego nigdy się nie wstydził, tak naprawdę bardzo skromnym chłopakiem. Miał w sobie wyniesioną z domu pokorę. W latach 90. ten gwiazdorski czar rzeczywiście trochę prysł - chociaż niezupełnie, bo on akurat zawsze grał, zostało to jednak spowolnione. Ale tata zawsze mówił, także na koncertach: „Trzeba mieć w życiu wiele talentu, ale i dużo szczęścia, żeby pozostać na powierzchni tej mętnej wody sukcesu”. I tego szczęścia mu nie brakowało, sam je sobie prowokował lub spotykał na swojej drodze odpowiednich ludzi. Przecież po tych latach dziewięćdziesiątych zaczęła powstawać nowa muzyka, potem pojawili się Mitch & Mitch, wyciągający cudowną płytę z lat 70. W 1995 r. ukazał się album „Zbigniew Wodecki '95”. Jest na nim piosenka „Chłop z wiosną”, która podobno powstała za twoją namową. Bardzo rockowa, niemal hardrockowa. Pamiętasz okoliczności jej powstania? Ja już nie pamiętam tych wszystkich namów, czasami anegdoty przeplatają się z faktami, ale rzeczywiście często rozmawialiśmy o jego utworach podczas tych naszych kolacyjek czy obiadków i nie zawsze się zgadzaliśmy. I faktycznie niektóre piosenki powstały za namową naszą, mamy czy przyjaciół. Akurat „Chłop z wiosną” jest bardzo fajny. Bardzo rockowy, a jednocześnie żartobliwy. Tak naprawdę to zaczęłam się martwić, kiedy tata wprowadził do tego utworu układ choreograficzny, bo to właściwie cały Michael Jackson. Tata bardzo ładnie nauczył się tych wszystkich gestów i chodu Jacksona [tzw. Moonwalk – aut.], robiąc z tego absolutny rock'n'roll. Bardzo to było śmieszne i zabawne, co też pokazywało ludziom, że jest człowiekiem absolutnie zdystansowanym do siebie i do życia, do tego obdarzonym poczuciem humoru. W ostatnim czasie doprowadziłaś do wydania kilku płyt twojego ojca – „Dobrze, że jesteś”, która została dokończona już po jego śmierci, pojawiły się też „Wodecki Jazz” Piotra Barona czy „Sny podróżnika”, z jazzowymi nagraniami zrealizowanym z Orkiestrą Jerzego Milana. Czy możemy spodziewać się jeszcze jakichś premier? Jak najbardziej. Rozwijam obecnie dwa projekty i wydaje mi się, że obydwa będą zaskakujące. Raz, że nie pokażą jak inne muzyki, z jakiej tata był najbardziej znany, tylko wyciągniętą z szuflady, a dwa – staram się, żeby te wydawnictwa były trochę jak koncerty czy festiwal Wodecki Twist, trójwymiarowe. Czyli? Czyli żeby muzyce i słowom towarzyszył także kontekst obrazkowy, jakiejś silniejszej obecności, choćby czasem zza kulis, tata zresztą nie lubił pompatyczności. I dlatego na przykład przy płycie „Dobrze, że jesteś”, postanowiłam włączyć tatę, który czasem coś dopowiada, odzywa się do nas, komentuje utwór, dokładnie tak samo budujemy z naszymi przyjaciółmi scenariusz Festiwalu. Dzięki temu tata cały czas jest trochę namacalny, nawet jeśli w sposób eteryczny. Te nowe projekty też takie będą. To będą płyty? Tak, ale czasami oprawione również w obraz, z premierowymi nagraniami. Pierwsza ukaże się późną wiosną przyszłego roku, na urodziny taty, których nie udało się za bardzo uczcić w tym roku ze względów pandemicznych. A druga jesienią. W przyszłym roku wszystko to pięknie nadrobimy, a już teraz zapraszam na niedzielny koncert „Dobrze, że Jesteś - Najpiękniejsze piosenki o miłości”. Kraków, 1970 rok. Piwnica pod Baranami na Rynku Głównym. Na scenie śpiewa Ewa Demarczyk, a akompaniuje jej na skrzypcach chudy muzyk ubrany w garnitur.To Zbigniew Wodecki, który jeszcze wtedy nawet nie myślał o tym, że będzie występował na największych scenach polskich i zagranicznych.
Zbigniew Wodecki jest obecny na polskiej scenie muzycznej od 40 lat. Przez dekady łączył życie zawodowe z osobistym. Choć bardzo dużo czasu spędza poza domem i ciągle jest w trasie
Niewinne słowa - Zbigniew Wodecki zobacz tekst, tłumaczenie piosenki, obejrzyj teledysk. Na odsłonie znajdują się słowa utworu - Niewinne słowa. kPIsn.